Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi PiaseQ z miasta Bielsko-Biała. Od 2011 roku przejechałem 147413.14 kilometrów w tym 17672.40 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 16.26 km/h. Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Statystyki

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Facebook


Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
ODO : 85.20km, TN: 76.00km
CLK: 08:02h, AVS: 10.61km/h
Max: 48.60km/h, Temp: 13.1°C
HRmax: 170 ( 91%) Avg: 113 ( 60%)
Climb: 3015m, CAL: 6785kcal

Gorce Epic Trip

Sobota, 10 maja 2014 · dodano: 26.05.2014 | Komentarze 0


6:00 rano. Mimo padającego deszczu rower już spakowany do bagażnika. Wycieraczki pracują pełną parą przez całe 25km trasy z Bielska do Andrychowa, skąd w pełnym składzie ruszymy do Klikuszowej - punktu startowego naszej wyprawy. Na miejscu decyzja: startujemy. Nie żałowaliśmy tego ani przez pół sekundy. Nawet, gdy już nocą, bez świateł, lasem zjeżdżaliśmy do Klikuszowej...

Podjazd do niebieskiego szlaku na Turbacz, jakkolwiek stromy, jest krótki i zanim się obejrzeliśmy mknęliśmy grzbietem w stronę schroniska na Starych Wierchach. Pod schroniskiem byliśmy lada moment i po krótkiej przerwie pokręciliśmy dalej w stronę Turbacza. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy zobaczyliśmy wymalowane na drzewach znaki szlaków rowerowych. Tym większe stało się ono, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że otwarto dla rowerów trasy przez cały GPN. Jeszcze kilka lat temu jazda przez GPN była równie nielegalna jak wjazd rowerem na Śnieżkę.

Im bliżej Turbacza droga standardowo zamieniła się w koryto potoku. A ponieważ jeszcze niedawno padało jechaliśmy właściwie pod prąd małej rzeczki. Jak się później okazało trudy podjazdu dały się we znaki. Walka na śliskich kamieniach i błocie nadwyrężyła mocno nasze zapasy energii. Wreszcie jednak udało się stanąć pod schroniskiem i oddać się myciu maszyn. Dzięki drobnej kosmetyce sprzęt znowu zaczął jechać normalnie i można było toczyć się dalej.

Ruszyliśmy w stronę Hali Długiej. Słońce i piękne widoki towarzyszyły nam odtąd nieprzerwanie aż do zachodu słońca. Kolejne kilometry trasy aż do Przełęczy Knurowskiej to głównie niewielkie interwały i zjazdy od trywialnych po kilka takich, które wymagają pełnej koncentracji i kombinacji. Chyba, że ktoś lubi Chicken Line - tych nie brakuje na wszystkich za wyjątkiem jednego :)

Droga od Przełęczy Knurowskiej aż na sam Lubań to festiwal interwałów. Szczególnie za osiedlem Studzionki. Festiwal ze wspinaczkowym finałem i masakrującym mózg widokiem na Tatry, jezioro Czorsztyńskie i całe Podhale widokiem. Można tak stać i gapić się z otwartym dziobem przez przynajmniej pół dnia... gdyby nie to, że to dopiero 1/3 trasy! Dlatego zmęczeni i głodni mijamy nieczynną jeszcze bazę namiotową i jedziemy w stronę zielonego szlaku do Tylmanowej.

Zjazd wcale łatwy nie jest. Właściwie nie stanowiłby problemu, gdyby nie jego długość i BEZNADZIEJNE oznakowanie. Pisząc beznadziejne mamy na myśli NAPRAWDĘ BEZNADZIEJNE. Znaki albo zostały wycięte razem z drzewami albo widziały świeżą farbę tak dawno temu, że były już prawie niewidoczne. Do tego stopnia, że w końcu gdzieś przejechaliśmy skręt i nie pozostało nic innego jak zasuwać stromą i kamienistą drogą, o przekroju leja, skacząc sobie zygzakiem z prawą na lewą stronę i modląc się o niezagotowanie hebli.

W Tylmanowej zakupy i wreszcie upragniony obiad. Lokalesi pokierowali nas przez mostek na Dunajcu do baru, którego nikt by inaczej nie znalazł. Przerwa obiadowa chwilę trwała a pogoda uśpiła naszą czujność. Okazało się, że... jest dobrze po 16! Mamy 4,5 godziny do zmroku a tu połowa trasy do przejechania. Pierwotny plan zakładał podjazd na Gorc konnym szlakiem z Młynnego. Dostać się tam z Tylmanowej mieliśmy jednak górami przez Twarogi. O tej porze plan powrotu górami w ogóle był z pogranicza fantazji i szaleństwa. Wyjazd na Twarogi to dodatkowa godzina i wychodziło na to, że na Turbacz dojechalibyśmy około 21:30... jeśli w ogóle ;) Tym samym grzecznie pojechaliśmy do Młynnego asfaltem. Kilka km pozwoliło zaoszczędzić sporo czasu i przede wszystkim sił, które okazały się bardzo przydatne.

Samo znalezienie drogi na Gorc wcale nie było takie proste. Z asfaltu na szuter, potem na leśną drogę, ścieżkę uczęszczaną raz w roku po prawie dzikie zarośla, między którymi można było się z trudem dopatrzeć czegoś w rodzaju przejścia. O dziwo na końcu tej dziczy trafiliśmy na górską chatkę. W dodatku zamieszkałą przez bardzo miłe małżeństwo, które to szybko i sprawnie pokierowało nas łąką do góry na właściwy szlak. Domek w takim miejscu... zero prądu, gazu, bieżącej wody... zero cywilizacji. Jest plan na emeryturę :)

Szlak wcale nie okazał się miły i przyjemny. Było trochę prowadzenia i błotka. Potem dało się już jechać choć nachylenie nie pozwalało na odpoczynek. Cały czas ostro w górę by wreszcie praktycznie wnieść rowery kilkadziesiąt metrów po stromym zboczu na szczyt... mniejszego Gorca. Ten większy czaił się jeszcze kilkadziesiąt metrów wyżej i żeby się tam dostać trzeba było zatoczyć półkole niebieskim szlakiem. Warto było. Kolejny wyrywający z butów widok na Tatry i nie tylko. A do tego ten zjazd. Singielek po hopkach, korzeniach wprost stworzony pod lekki rower szlakowy z pełną zawiechą.

To czego nauczyła nas droga na Lubań nie miało wielkiego odniesienia do trasy powrotnej. W porównaniu z morderczo interwałowym szlakiem na Lubań, jazda z Gorca na Przysłop i Jaworzynę była czymś rewelacyjnym. Pod górę niezbyt stromo, trochę po płaskim, dużo fajnych zjazdów. Sporo korzeni i kładek nad podmokłymi odcinkami szlaku. Gdyby były węższe czulibyśmy sie jak w bikeparku. Gdy po jednej z takich kładek wpadliśmy na Halę Długą poczuliśmy cień szansy na dotarcie do domu :) Stąd rzut kamieniem na Turbacz, gdzie skręciliśmy na żółty szlak do Nowego Targu.

Na skrzyżowaniu z czarnym do Klikuszowej zrobiło się już całkiem ciemno. Teraz świecił już tylko księżyc. Ale jak świecił! Czuliśmy się jak trójka cieni przemykających bezszelestnie leśną drogą. Na odsłoniętych kawałkach szlaku nie trzeba było w ogóle latarki. Nie żebyśmy jakąś mieli! Gdzieżby! Do głowy nam nie wpadło, że możemy wracać po ciemku górami. Przynajmniej w fazie planowania wyjazdu. Jak przyszło co do czego poszliśmy jednak na żywioł i dawaj po błocie, wodzie, kamieniach i Bóg wie czym jeszcze dotarliśmy wreszcie na dużą polanę nad Klikuszową, skąd do auta prowadziła już tylko szutrowa droga i kilkaset metrów asfaltu... Takich urodzin Darek chyba nie zapomni :) Wszystkiego najlepszego! ;)
Kategoria mtb, "the best of"


Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!