Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi PiaseQ z miasta Bielsko-Biała. Od 2011 roku przejechałem 150668.16 kilometrów w tym 17672.40 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 16.07 km/h. Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Statystyki

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Facebook


Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

"the best of"

Dystans całkowity:6120.35 km (w terenie 2769.63 km; 45.25%)
Czas w ruchu:403:31
Średnia prędkość:15.17 km/h
Maksymalna prędkość:82.00 km/h
Suma podjazdów:140123 m
Maks. tętno maksymalne:192 (98 %)
Maks. tętno średnie:135 (72 %)
Suma kalorii:301171 kcal
Liczba aktywności:61
Średnio na aktywność:100.33 km i 6h 36m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
ODO : 16.11km, TN: 4.11km
CLK: 01:09h, AVS: 14.01km/h
Max: 54.00km/h, Temp: 24.0°C
HRmax: 150 ( 78%) Avg: 111 ( 58%)
Climb: 437m, CAL: 884kcal

Raczańskie klimaty cz. III

Sobota, 6 sierpnia 2011 · dodano: 06.08.2011 | Komentarze 0


Dzień trzeci. Jak to mówi Grześ - wisienka na torcie :) Czyli podjazd na Rachowiec od strony Soli czerwonym szlakiem. Piękne widoki towarzyszą od początku wspinaczki. Na koniec można podziwiać panoramę całego Beskidu Śląskiego i Żywieckiego.


Podjazd od Soli zaczyna się asfaltowo i dość ostro. Lekko nie jest ale za to widoków nie brakuje.


Kilkaset metrów dalej kończy się asfalt a zaczyna niemalże zarośnięta trawą polna droga. Miejscami omijamy bokami rozległe bajora. Za nami panorama całej doliny. Przed nami coraz to ciekawsze podjazdy.


Trochę szutru, potem błota, wreszcie kamienisty i dość stromy podjazd niemalże na docelową wysokość. Stąd widać właściwie wszystko wokoło.


Po drodze nie obyło się bez rozlewu krwi. Ostre kolce pędów jeżynowych zrobiły swoje. Niezbędna była nieskomplikowana operacja ich usunięcia.


Jeszcze kilka zdjęć i można ruszać dalej. Wygląda na to, że był tu kiedyś las. Część załatwił wiatr, o czym świadczą przewrócone z korzeniami pnie. Resztę, która ocalała załatwili wszechobecni drwale.


Ruszamy dalej wypatrując innych ciekawych tras. Jedna z nich widoczna po drugiej stronie doliny wygląda na całkiem dobrą drogę gospodarczą. Na górze widać zwyczajny samochód co świadczy o tym, że musi być dosyć równa i utwardzona.


Wreszcie docieramy na szczyt Rachowca, gdzie znajduje się górna stacja wyciągu. Widać stąd koszmar każdego szosowca - Ochodzitą. Góra daje nieźle w skórę każdemu, kto kiedykolwiek jechał tamtędy od strony Koniakowa.


Po trzech dniach górskich zmagań można powiedzieć, że powinien z każdego z nas zostać cień rowerzysty. Nic podobnego. Gdybyśmy mieli więcej czasu to zrównalibyśmy z ziemią wszystkie góry w okolicy.


Zjeżdżamy jednak czerwonym szlakiem w stronę Mikowej i Lalików. Zjazd jest świetny, choć krótki. Z początku prowadzi nartostradą, potem przechodzi w ścieżkę prowadzącą przez las i kilka polanek. Końcówka jest stroma i kamienista a zakończenie w 100% asfaltowe.


Dzisiaj rowery nie dostały wycisku. Mimo to trafiły jak codziennie na mycie, konserwację i zasłużony wypoczynek w promieniach zachodzącego słońca. Spisały się dzielnie i jak zwykle nas nie zawiodły. Po przyjeździe do domu moją Meridkę czeka jednak dokładniejszy serwis. Weteranka przejdzie gruntowne czyszczenie, smarowanie i przegląd. Póki co jednak dzielnie broni się przed emeryturą.


A na koniec nieco statystyk by HAC4 Pro :)

Kategoria mtb, "the best of"

Dane wyjazdu:
ODO : 52.36km, TN: 27.30km
CLK: 04:18h, AVS: 12.18km/h
Max: 39.60km/h, Temp: 24.0°C
HRmax: 188 ( 98%) Avg: 114 ( 59%)
Climb: 1543m, CAL: 3307kcal

Raczańskie klimaty cz. II

Piątek, 5 sierpnia 2011 · dodano: 06.08.2011 | Komentarze 0


Dzień drugi. Wjeżdżamy szlakiem granicznym na Wielką Raczę, skąd dalej jedziemy szlakiem czerwonym do schroniska na Przysłopie. Stamtąd zielonym do Rycerki Górnej i asfaltami przez Rajczę wracamy w okolice Zwardonia.


Podjazd zaczynamy szlakiem pod Rachowcem, który prowadzi nas asfaltem aż do schroniska PTTK w Zwardoniu. Zanim jednak tam dojedziemy skręcamy w lewo na czerwony szlak prowadzący grzbietami na Wielką Raczę.


Czasami trawersujemy niektóre górki i możemy pooglądać panoramę okolicy. Jedno z takich miejsc na czerwonym szlaku to hala pod Skalanką.


Wyciskającym z nas siódme poty okazuje się podjazd pod Beskid Wrzeszczowski. Jeszcze niedawno bardzo trudny (bo stromy) podjazd szutrowy stał się jak wiele innych nieprzejezdny z powodu bezmyślnego targania pni drzew bezpośrednio po podłożu.


Bywają też miejsca takie jak podjazd pod Magurę, gdzie mimo dobrej nawierzchni mozolne podjeżdżanie kończy się z musu prowadzeniem. Po prostu przedłużająca się walka z bardzo stromym podjazdem niepotrzebnie by nas wykończyła.


Czasami na drodze spotykamy drapieżną zwierzynę. W tym wypadku musieliśmy bezszelestnie przemknąć koło jednego z najdrapieżniejszych gadów jakie można spotkać w naszych górach: jaszczurki zwyczajnej mierzącej z ogonkiem 20cm!


Po prawie 18km i trzech godzinach walki z trudami czerwonego szlaku docieramy do celu. Wielka Racza dzisiaj tętni życiem. Na szczycie pełno turystów z Polski i Słowacji.


Z Wielkiej Raczy kamienistą drogą zjeżdżamy na usiana koleinami (tym razem nie tymi po traktorach) halę. Czeka nas teraz jeden z najbardziej malowniczych odcinków jakie można spotkać w naszych zaoranych traktorami górach.


Pokonując kolejne zjazdy, podjazdy usiane korzeniami, błotne kałuże i łagodne, widokowe single docieramy do zbocza Jaworzyny, skąd rozciąga się przepiękny widok na Orawę.


Uwieczniwszy widoki na zdjęciach ruszamy ostro w dół czerwonym szlakiem. Kilkadziesiąt metrów niżej wpadamy znowu w las i musimy pożegnać się z widokami. Stąd aż do polany przed schroniskiem na Przysłopie czekają nas kolejne przeszkody i urozmaicone technicznie kilometry leśnego szlaku.


Od schroniska na Przysłopie zjeżdżamy wspaniałym odcinkiem zielonego szlaku w kierunku Rycerki Górnej. W końcowym odcinku łączy się on z drogą gospodarczą, która już mniej przyjemnie sprowadza nas na dół. Stąd asfaltem przez Rajczę i Sól docieramy aż pod Zwardoń. Czas na zachód słońca, mycie rowerów, grill i wypoczynek przed kolejnym dniem górskiego rowerowania!


Na koniec trochę statystyk. Mój HAC4 po małej zabawie z lutownicą znowu działa wyśmienicie i dzielnie zapisał całą trasę!

Kategoria "the best of", mtb

Dane wyjazdu:
ODO : 64.64km, TN: 26.00km
CLK: 04:28h, AVS: 14.47km/h
Max: 43.20km/h, Temp: 25.0°C
HRmax: 156 ( 81%) Avg: 116 ( 60%)
Climb: 1500m, CAL: 3422kcal

Raczańskie klimaty cz. I

Czwartek, 4 sierpnia 2011 · dodano: 06.08.2011 | Komentarze 0


Dzień pierwszy. Atakujemy Krawcowy Wierch, Halę Rysiankę i Lipowską. Od Zwardonia czeka nas prawie 20km dojazdu asfaltem. Startujemy o 9:35!


Wspinaczkę rozpoczynamy w Glince. Z początku asfaltowy podjazd zamienia się w drogę wyłożoną betonowymi płytami by wreszcie przeistoczyć się w polną drogę i leśny szlak.


W ciągu niecałych 15 minut wspinamy się o 175m na odcinku 1km. Nachylenie dochodzi do 26% (17% średnia) o czym przekonuje się Grzesiu stając dęba na tylnym kole i zaliczając spektakularną glebę!


Koło południa docieramy do schroniska na Krawcowym Wierchu. Oszczędzę szczegółów ponieważ nie potrafię kląć jak Piłsudski. Dlaczego? Ano dlatego, że śliczny i w 100% przejezdny szlak został zamieniony częściowo w zaorane bagno, którego czasem nie sposób ominąć.


Zjazd do Złatnej obfitował w błoto i niespodzianki w wykonaniu drwali. Ochrona Beskidów idzie pełną parą a niezdewastowanych szlaków jak do tej pory nie spotkaliśmy. Za to spotkaliśmy wspaniały okaz siedzący sobie spokojnie na pajęczynie i czekający aż coś mu wpadnie do talerza.


Kolejny podjazd dnia to droga czarnym szlakiem na Halę Rysiankę. Tutaj jednak zmieniamy nieco trasę i po krótkim podejściu przez las docieramy do niebieskiego szlaku prowadzącego na Halę Lipowską. Dopiero stamtąd uderzamy na Rysiankę.


Na Rysiance jak to na Rysiance. Dostępność tego miejsca sprawia, że i dzisiaj przetaczają się tędy tabuny stonki. Szybko uciekamy więc z powrotem na Lipowską, gdzie panuje względny spokój.


Schronisko na Lipowskiej kusi nas przyzwoitą kuchnią i dającymi się wytrzymać cenami.


Szybko biegniemy do kuchni po żurek z jajkiem i kiełbasą na naturalnym ponoć zakwasie. Pycha, rzeczywiście dawno nie jedliśmy tak dobrego żuru poza własną kuchnią.


Ostemplowani ruszamy w dalszą drogę. Pozdrowienia z Lipowskiej!


Wybierać jest w czym. My kierujemy się po znakach żółtych w kierunku wsi Ujsoły.


Zjazd prowadzi w większej części otwartymi zboczami i zapewnia dużą dawkę niezapomnianych widoków. Szeroka droga nie jest zbytnim wyzwaniem ale przynajmniej nie jest zmasakrowana zrywką drewna.


Na skrzyżowaniu szlaków zmieniamy kolor znaków. Do asfaltu docieramy czarnym szlakiem prowadzącym z początku szutrową drogą a później wąską ścieżką wśród pól, zarośniętą do tego stopnia, że prawie nie widać dokąd jedziemy.


Na koniec trochę statystyk i profil trasy.

Kategoria mtb, "the best of"

Dane wyjazdu:
ODO : 81.36km, TN: 22.00km
CLK: 04:51h, AVS: 16.78km/h
Max: 45.00km/h, Temp: 28.0°C
HRmax: 170 ( 89%) Avg: 115 ( 60%)
Climb: 1682m, CAL: 4514kcal

Skrzyczeńskie RTV&AGD.

Niedziela, 17 lipca 2011 · dodano: 17.07.2011 | Komentarze 4


Słoneczny, niedzielny poranek nie zostawił cienia wątpliwości. Dzisiaj będzie hardcore. O godzinie 8:00 pod Gemini stawiło się 4 śmiałków i jeden spóźniony QŃ. Chwilę później kręciliśmy na podbój Skrzycznego i wszystkich górek jakie po nim napotkamy.


Pierwszy etap zakładał wdrapanie się na Skrzyczne. Atakujemy od strony Ostrego.


Cholerny asfalt jest wszędzie. Nawet na Skrzyczne spory kawałek podjazdu jest pokryty tym dziadostwem.


Na szczęście trochę wyżej zaczyna się szuter i można się cieszyć minimalnie podniesionym poziomem trudności... O jakieś 0.000000001% ale zawsze coś.


Pomijając atakowane przez tabuny stonki Skrzyczne udaliśmy się w dalszą drogę na Malinowską Skałę. Po drodze napotykamy kilka grupek bardziej niedzielnych rowerzystów.


Zjazd z Malinowskiej był już ciekawszy niż autostrada ze Skrzycznego.


Mijając Magurkę Wiślańską połowa (przynajmniej) z nas ma dość podchodzenia po kamolach. Ta część szlaku wygląda jak wyprzedaż drobnego RTV.


Jak ktoś słusznie zauważył cholerni rowerzyści niszczą szlaki i rozjeżdżają kwiatki. Jest ich tylu, że przejść tędy pieszo nie sposób.


Na szczycie Magurki Radziechowskiej już trochę luźniej. Tabun rowerzystów najwyraźniej zatrzymała kolejna wyprzedaż drobnego RTV.


Stąd chwila czasu na podziwianie widoków.


Czasem warto zasadzić się z aparatem w nadziei, że ktoś wyląduje w przydrożnym bagnie!


Można też wrzucić na zdjęcie całą ekipę... tylko skąd ten szósty rower?


W kilku miejscach odwiedzamy punkty widokowe. Oczywiście rower trzeba taszczyć ze sobą na wypadek gdyby jakiś turysta miał lepkie rączki.


No i wreszcie gwóźdź programu! W okrojonym składzie atakujemy wyprzedaż pralek, lodówek i telewizorów! Takiego wyboru próżno szukać nawet w sklepach dla idiotów!

Kategoria "the best of", mtb

Dane wyjazdu:
ODO : 155.00km, TN: 28.00km
CLK: 08:46h, AVS: 17.68km/h
Max: 54.80km/h, Temp: 25.0°C
HRmax: 174 ( 91%) Avg: 112 ( 58%)
Climb: 2832m, CAL: 7291kcal

Wielka Racza 2011

Sobota, 9 lipca 2011 · dodano: 09.07.2011 | Komentarze 0


Wyprawa miała być dwudniowa jednak braki czasowe zmusiły mnie do poprzestania na jednodniowym kręceniu a co za tym idzie do przejechania znacznie większej liczby kilometrów jednego dnia. Wczesnym rankiem ruszyłem Bystrzańską w kierunku Buczkowic aby dalej przez Lipową dostać się do Milówki, gdzie miałem spotkać się z Krzeszem i Bartkiem. Stamtąd cała trójka potoczyła się do Rycerki Górnej na spotkanie ekipy EpicMTB, z którą mieliśmy wspólnie atakować Wielką Raczę i pozostałe górki.


Droga do Węgierskiej Górki przez Lipową. SZY omijam szerokim łukiem...


Wykorzystując zapas czasu postanawiam zahaczyć o drogę do Zwardonia.


QA bez wafelków? Nie może być! Toteż są i wafelki by Krzeszu.


Sosen w ramach rozgrzewki atakuje Wielką Raczę "z buta".


Krzeszu natomiast wie do czego służą 2 koła w rowerze i walczy jak lew.


Podjazd żółtym szlakiem nie jest długi i wkrótce lądujemy na szczycie.


A niedługo potem cała ekipa zostawia Wielką Raczę daleko z tyłu.


Niebieski szlak na Wielką Rycerzową zmusza najtwardszych bajkerów do pieszej wspinaczki.


Wspinać się można solo lub parami... byle do góry!


Dopuszczalne są również przerwy techniczne na zmianę taktyki pokonywania kolejnych metrów w pionie.


Potem już tylko ogień w dół!


Czy ktoś zna tych panów??


Schronisko pod Wielką Rycerzową wieńczy dzisiejszą trasę... a przynajmniej przez chwilę tak się wydawało. Okazało się jednak, że było to jedynie punkt przystankowy.

Kategoria mtb, "the best of"

Dane wyjazdu:
ODO : 122.00km, TN: 0.00km
CLK: 05:24h, AVS: 22.59km/h
Max: 69.89km/h, Temp: 19.0°C
HRmax: 173 ( 90%) Avg: 102 ( 53%)
Climb: 1841m, CAL: 4335kcal

Pętla Beskidzka.

Niedziela, 29 maja 2011 · dodano: 29.05.2011 | Komentarze 2


Z serii "Z braku laku, dobry kit" trzepnęliśmy sobie pętelkę w składzie Marco McDonald, Grzesiu EPOman i ja. Opisik skrobnę w wolnej chwili... Na razie muszę złapać kontakt z rzeczywistością.

A dlaczego kit? Ano bo miał być teren, lecz z powodu PWZP (Planowego Weekendowego Załamania Pogodowego) w sobotę wyjazd w góry równałby się brnięciu w błocie po koronę amortyzatora. Przedsmak miałem skręciwszy na 200m szlaku w okolicy Kubalonki. 100m po śliskich korzeniach przez potoki wody utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie warto było pchać się gdziekolwiek poza asfaltem.

Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy pod Gemini, pod który to tym razem Grzesiu trafił bez pomocy GPS i Policji. Wyrabia się chłopak, ot co! Dalej już w pełnym-niepełnym składzie ruszyliśmy Bystrzańską w stronę Szczyrku delektując się po drodze pomysłowością budowniczych ścieżek rowerowych. Dla niewtajemniczonych przejechanie 2km taką ścieżką z szybkością 30km/h przypomina raczej jazdę po hopach na torze 4X/FR. Z dziećmi w fotelikach nie polecamy rozpędzać się więcej niż 15km/h...

Żwawym tempem przejechaliśmy Szczyrk i zaczęliśmy wspinaczkę pod przełęcz Salmopolską. Tutaj szybko pożegnaliśmy Grzesia, który dotarł na szczyt z poślizgiem 3:32. Było nie było Marek i jak dzień wcześniej wsuwaliśmy koks łopatami, więc nasze tempo było całkiem zrozumiałe. Chwilę po Grzesiu na górę dotoczył się Alberto ;) Miło zobaczyć, że jeszcze ktoś znajomy raczył ruszyć tyłek w taką piękną niedzielę. Niestety Dominik do nas nie dołączył i pognał z powrotem mając w planach zrównanie z ziemią Magurki. My tymczasem postanowiliśmy zrównać z ziemią Stecówkę i Kubalonkę.

Zjazd do Wisły poza wyczynami Marka, które skończyły się niemal w stylu Roberta Kubicy (pobocze, bariera) i jakimś leszczem na trekingu, któremu się wydawało, że nam odjedzie, nie przyniósł żadnych dodatkowych atrakcji. W Malince pod skocznią spotykamy za to dzisiejszego laureata "Złotej Kupy" - Konrada. Tą prestiżową nagrodę Jury postanowiło jednogłośnie przyznać za samotny, niedzielny wyjazd tą samą trasą co reszta ekipy, z pełną świadomością, że wszyscy jedziemy na trasę. Bravissimo!

Pożegnawszy Konrada ruszyliśmy w dalszą drogę i po kilkunastu minutach rozpoczęliśmy kolejną "wspinaczkę" pod Stecówkę. Tutaj jednak ktoś był przed nami bo góry ani śladu. Ukradli. W związku z tym jazda poszła szybko i po chwili piliśmy kawkę w schronisku. Stąd pojechaliśmy na Kubalonkę a ja po drodze odbiłem na wspomniany wcześniej czerwony szlak. Ledwie uszedłszy z życiem, z sercem w gardle i duszą na ramieniu wypadłem 200m dalej z powrotem na asfalt. Żadnego terenu dzisiaj. Z Kubalonki pojechaliśmy do Istebnej i dalej w kierunku przejścia granicznego w Bukowcu.

W Czechach wielkie pobojowisko. Generalny remont drogi na odcinku Trzyniec - Jabłonków zmusił nas do małego XC po placu budowy ciągnącym się kilka kilometrów. Później natomiast do przeciskania się do centrum Trzyńca przy wzmożonym ruchu, jednak gdy już dotarliśmy do ronda pod trzyniecką hutą na drodze zrobiło się znowu pusto. Tutaj ponownie pożegnaliśmy Grzesia i rozpoczęliśmy atak na przejście graniczne w Lesznej. Jechaliśmy z Markiem całkiem ostro, do tego stopnia, że uczestniczący w lokalnym festynie wóz straży pożarnej nie miał najmniejszych szans nas wyprzedzić na pierwszych, najbardziej stromych kilkuset metrach podjazdu. Tym samym za naszymi plecami mieliśmy słup czarnego dymu, muzykę a full i ciężarówkę pełną rozwrzeszczanych dzieciaków niemalże wypadających przez otwarte okna. Na wypłaszczeniu przed Leszną musieliśmy jednak dać za wygraną i strażacki diesel pożegnał nas wesoło dymiąc naprzód.

Na przejściu w Lesznej urządziliśmy mały postój, po którym ruszyliśmy szosą do Cisownicy. Poganiając się z Markiem pod każdą możliwą górkę i zostawiając Grzesia nieco z tyłu dojechaliśmy tak do Ustronia a potem bocznymi drogami do Brennej. Tutaj wygłodniały Grześ zaatakował kawał kiełbachy z bułą za jedyne 2,50zł! Woleliśmy nie myśleć co będzie się działo po takim EPO! Kolejny większy postój urządziliśmy sobie w Barze nad Wodospadem - standardowym przystanku rowerzystów. Kawka, coś słodkiego, rozprostowanie kości i prawie godzinny odpoczynek zaowocowały pogonieniem na trasie do Jaworza wszystkiego co tylko znalazło się na drodze i próbowało podskakiwać.

Najzabawniejsza była napotkana już w barze grupka rowerzystów, która wyruszyła nieco przed nami. Najwyraźniej postanowili się do nas zabrać bo gdy tylko ich wyprzedziliśmy przypuścili zmasowany atak na nasze umocnione pozycje. Wymiana ognia nie trwała jednak długo ponieważ zbliżająca się górka szybko przechyliła szalę zwycięstwa na naszą stronę. Jak już pisałem tego dnia żaden podjazd nie był zbyt stromy i tego, w przeciwieństwie do naszych nowych koleżanek i kolegów, również nie zauważyliśmy. Wjeżdżając w las drogą na Jaworze byliśmy znowu sami a po napastnikach nie było śladu. A w Jaworzu jak to w Jaworzu: kawał z górki, kilka małych podjazdów i wreszcie wjazd do Bielska od strony lotniska. Tutaj czas się pożegnać. Cel osiągnięty. Licznik pod domem wskazuje 122km i 1841m w pionie. Zero zmęczenia choć nogi już powoli zaczynają przypominać o swojej obecności. Teraz czas na basen, saunę i jacuzzi do późnego wieczoru. A jutro do pracy!

Kategoria mtb, "the best of"

Dane wyjazdu:
ODO : 73.50km, TN: 30.00km
CLK: 04:31h, AVS: 16.27km/h
Max: 54.70km/h, Temp: 23.0°C
HRmax: 178 ( 93%) Avg: 125 ( 65%)
Climb: 1775m, CAL: 3674kcal

Skrzyczne Apocalypse.

Niedziela, 22 maja 2011 · dodano: 22.05.2011 | Komentarze 0


Checking RAM… 32768 MB… OK.
Initializing Devices… OK.
Finding 3D vectors… OK.
Loading OS… OK.
System Ready _

No co? Że mało pamięci? No ja przecież model ’82 jestem! Na tamte czasy to było ho, ho! Superkomputery tyle nie miały. Niemniej jednak jak na zabytek szybkość przetwarzania informacji okazała się zadowalająca i dotarło do mnie, że mamy niedzielę, godzinę 7:00 i wycieczkę o 9:00 w planach. Krótkie sprawdzenie, czy peryferia działają… tu coś boli, tam przeskakuje… niby działa. Można jechać.

Dotoczywszy się na lotnisko o 9:00 (a nie jak niektórzy twierdzą 9:01) przywitałem się z Grzesiem i już we dwoje wypuszczaliśmy korzenie czekając na Qnia. Qń się nareszcie pojawił i już we trójkę potoczyliśmy się wzdłuż lotniska do Jaworza, Górek Wielkich i Brennej. A w Brennej, jak to w Brennej, zawsze muszą być jakieś „jajca”, więc na dobry początek dobrego dnia… wykąpałem się w strumieniu po tym jak zręcznie i z gracją nie trafiłem tylnym kołem w kładkę… Grzesiu z Qńiem to dopiero mieli z tego ubaw! Ciepło, słońce, buty wyschną a przechodzić na piechotę to dopiero wstyd :P

Krótki postój przed sklepem na uzupełnienie zapasów i wylanie wody z butów zajął nam kilka minut, po których ruszyliśmy szutrówką na przełęcz pod Orłową. Żarty się skończyły :) Droga z początku szeroka, równa i niezbyt stroma w końcowym odcinku przeradza się w ostrą „drapę” zaoraną sprzętem leśników, pełną kamieni i nierzadko gałęzi. Tutaj już trzeba się wykazać odrobiną siły i techniki aby nie zaliczyć przymusowych postojów. Sztuka ta udaje się Konikowi, Grześ natomiast postanowił wydrapać się pieszo. Z siodła pod Orłową zostaje nam kilkaset metrów dość ostrego podjazdu pod schronisko i kolejne kilkaset do szczytu. W schronisku krótka przerwa na dobicie powietrza do przedniego kółka, które od tygodnia postanowiło nie trzymać powietrza.

Po przerwie ruszamy dalej szlakiem na szczyt i w kierunku Trzech Kopców. Stąd na szlaku zmienia się jedynie ilość kamieni pod kołami. Droga cały czas jest szeroka, pnie się w górę, to znów opada w dół. Po drodze trzeba pokonać kilka bardziej stromych i kamienistych zjazdów ale w porównaniu z tymi na Czantorii jazda tutaj jest sobotnią wycieczką do parku. Okazuje się jednak, że nawet taka „lajtowa” jazda przerasta możliwości mojego koła, które wreszcie postanawia kompletnie odmówić posłuszeństwa na dokładkę dobijając do kamienia. Tak więc pierwsza awaria i przymusowy postój na wymianę dętki zaliczone. Doliczając kąpiel w strumieniu i mokre buty oby był to koniec kataklizmów na dzisiaj… Tak, jasne...

Naprawiwszy pojazd ruszyliśmy dalej i po chwili zawitaliśmy w Telesforówce na Trzech Kopcach. Telesforówka to taki przystanek piknikowy składający się z bufetu (z kosmicznymi cenami), kilku stołów i ławek oraz VW Garbusa przerobionego na „kapsułę widokową”. Widoki są rzeczywiście ładne ponieważ Telesforówka znajduje się na otwartym stoku rozciągającym się w stronę doliny Brennicy. Tym samym można zobaczyć skąd się przyjechało oraz, zakładając wizytę na Grabowej, dalszą część szlaku po drugiej stronie doliny. Wyżej widać już Skrzyczne, Baranią górę i większość górek w okolicy.

W dalszą drogę ruszamy żółtym szlakiem na Biały Krzyż. Decydujemy się wjechać na Skrzyczne, tak więc wizyta na Przełęczy Salmopolskiej będzie obowiązkowa. Szlak z Trzech Kopców początkowo płaski zmusza nas do pokonania kilku rozmaitych zjazdów i podjazdów, które im bliżej celu, stają się bardziej wymagające. Końcówka szlaku (raczej wyjazd na szosę prowadzącą na przełęcz) jest już piesza. Tutaj nie sposób jechać ze względu na luźne kamienie, piaszczyste podłoże i masę gałęzi pozostawionych po demolce leśników. Począwszy od Salmopolskiej trzeba się przygotować na zmianę krajobrazu na coraz bardziej księżycowy. „Gospodarka” leśna w tym rejonie nie pozostawiła na krajobrazie przysłowiowej „suchej nitki”.

Z Salmopolskiej podjeżdżamy kawałek trawersem prowadzącym aż na Przysłop stokami Malinowskiej Skały i Baraniej Góry. Jakby się ktoś pytał to wg niektórych jazda rowerem po tej niemalże autostradzie jest nielegalna. No tak, rower wróg wszystkiego co żyje: śmierdzi, ryczy, niszczy. Drodzy imbecyle, którzy to wymyśliliście – pocałujcie nas tam gdzie światło nie dochodzi. Albo lepiej nie, nie chcemy się zarazić wirusem skrajnej głupoty. Siebie pocałujcie a my pojedziemy dalej. A dalej jest ciekawie, ponieważ z trawersu odbija wspaniały podjazd prowadzący do zielonego szlaku. Jest to leśna droga, którą dostarcza się drewno do IKEA. Jest on stromy i pełen prezentów pozostawionych przez „leśników” ale pozwala zdobyć grzbiet masywu bez konieczności zsiadania z roweru. Gdy już taki zbłąkany bajker znajdzie się na górze będzie miał do wyboru dwa kolory szlaków: zielony na Skrzyczne przez Malinowską albo zjazd żółtym do najbliższego PKS. My oczywiście wybieramy Skrzyczne. Podjazd pod Malinowską Skałę (a raczej to co po niej zostało) jest łatwy choć momentami stromy. Wokoło krajobraz już księżycowy. Hektary wyciętego lub połamanego lasu nadają mu klimat angielskich wzgórz Malvern, gdzie turysta może się cieszyć panoramą 360*. Widokowo pięknie ale czy aby na pewno o to chodzi?

Zjazd z Malinowskiej skały jest wymagający. Korzenie i masa kamieni poniektórych zmuszają do spacerku… co oczywiście skwapliwie uwieczniam na filmie samemu będąc już na dole. Frajdy zjazdu nie mogłem sobie odmówić. Od podnóża Malinowskiej Skały jedziemy na Małe Skrzyczne, gdzie przychodzi mi już po raz wtóry walczyć z marudzeniem Grzesia na temat pogody. Pomarudziłby dłużej to zostalibyśmy w jakiejś budzie, w połowie drogi, czekając na zbawienie, które nigdy miało nie nadjeść. Całe szczęście Konik miał więcej oleju w swoim końskim łebku i pognał za mną w kierunku schroniska na Skrzycznem. Po drodze mogliśmy już podziwiać bijące w oddali pioruny oraz zbierające się nad nami czarne, burzowe chmury. Kilkaset metrów przed szczytem Skrzycznego atakują nas pierwsze kulki gradu, jednak udaje nam się bezpiecznie dotrzeć pod dach. I wcale nie za wcześnie… minutę później wyjście na otwartą przestrzeń groziło już porządnym guzem a po kilku kolejnych było istnym szaleństwem i próbą samobójczą.

Grad siekał z nieopisaną siłą a największe kule dochodziły do 3cm średnicy. Padało tak gęsto, że po kilku minutach ziemia była przykryta bielutką warstwą lodowych kulek. Pokaz sił natury trwał dobre 20 minut, po których znowu wyszło słońce a topniejący błyskawicznie grad zmienił szlaki w rwące potoki. Jednym z takich potoków zdecydowaliśmy zjechać do Czyrnej. Zjazd wspaniały i przy sprzyjających warunkach można się na nim wspaniale bawić. Z początku rwące potoki ustąpiły miejsca mokrej ziemi a nieco niżej było kompletnie sucho. Zero deszczu, gradu, nic.

Stan rzeczy uległ jednak szybko zmianie. W centrum Szczyrku dostaliśmy się pod deszczowe chmury podążającej od Bielska nawałnicy. Co prawda ominęliśmy samą burzę ale deszcz tak czy inaczej mocno padał przez resztę drogi. Po kilku minutach byliśmy cali mokrzy i było nam już wszystko jedno… więc tempem wściekłego strusia gnaliśmy do domu ile sił w nogach. Szosą przez Buczkowice i Bystrą wpadliśmy do Bielska w ciągu kolejnych kilkunastu minut. Na skrzyżowaniu pod Gemini pożegnaliśmy się i każdy pojechał w swoją stronę. Wycieczka zaliczona na poczet Superudanych. Grad był tak spektakularny, że nawet totalne zmoknięcie na koniec dnia nie mogło niczego zepsuć – wręcz odwrotnie! Teraz tylko prysznic…

Sending kill signals…
System is shutting down…

Kategoria mtb, "the best of"

Dane wyjazdu:
ODO : 96.78km, TN: 20.00km
CLK: 05:27h, AVS: 17.76km/h
Max: 59.40km/h, Temp: 14.0°C
HRmax: 168 ( 87%) Avg: 116 ( 60%)
Climb: 2054m, CAL: 4814kcal

Czantoria Attack!

Niedziela, 8 maja 2011 · dodano: 08.05.2011 | Komentarze 2


Pobudka o 6 rano przyniosła oczekiwany zawód: deszcz. Szybkie wybudzenie komputera z uśpienia i sprawdzenie prognozy pogody rozwiązało sprawę planowanego wyjazdu: deszcz do dziewiątej. Później jednak wszystkie serwisy pogodowe zgodnie zapowiadały doskonałą pogodę. Jechać? Nie jechać? Wątpliwości rozwiewa telefon Grzesia - zrezygnowany decyduje zostać, potem standardowo SMS od Konrada (tutaj jęki, kwęki), że "odpada". Tym samym zabrałem córkę na spacer i nie było mnie dwie godziny.

Dzień uratował najmniej oczekiwany osobnik. Koło jedenastej zadzwonił "Krzeszu" alias KRS, kolega z pracy. W ten oto sposób zmotywowany przez jedynego przytomnego "bajkera" kilkanaście minut po dwunastej ruszyłem z plecakiem na grzbiecie w kierunku Jaworza, Brennej i Ustronia. Po drodze szybkie prostowanie wygiętego zęba w korbie, który to postanowił w niewyjaśnionych okolicznościach zmienić pozycję na horyzontalną. Strata kilkunastu minut została nadrobiona częściowo wariackim tempem na pozostałym do Ustronia odcinku. Gnałem jakby goniło mnie stado pijanych SZY i KNS poprzedzanych przez stado rasowych KLI. Średnia prawie 38km/h...

W taki oto sposób dotarłem do początku asfaltowego podjazdu do Poniwca. Teraz dopiero można było poczuć przedsmak tego nas czeka. Droga pnie się tutaj już mocniej do góry osiągając nawet 15% nachylenia. Dojechawszy do stacji narciarskiej witam się z "Krzeszem" i po krótkim odpoczynku ruszamy w teren. Tutaj zabawa się kończy. Mamy do wyboru kamienistą i stromą drogę, która do tego jest dzisiaj mokra lub podjazd/podejście trasą narciarską wzdłuż wyciągu. Widząc jak wygląda szlak decydujemy się na nartostradę. Wybór był całkiem niezły, bo zamiast cienia, zimna i kamieni mieliśmy do dyspozycji równą łąkę o szerokości dobrych 50m, piękne słońce i z każdym metrem w pionie coraz ładniejsze widoki. Na brak % też nie narzekaliśmy. Licznik momentami wskazywał nawet 34% a właściwie nie zdarzyło mu się spaść poniżej 19%. Biorąc pod uwagę stosunkowo mokry grunt podjazd w siodełku był jedynie zbiorem pobożnych życzeń i niepotrzebnym marnowaniem energii.

Po prawie 30 min mozolnego wchodzenia dotarliśmy wreszcie do głównego szlaku, gdzie po kilkuset metrach znowu musieliśmy podprowadzić rowety pod dość stromy i kamienisty podjazd. Pewnie niejeden by tam wyjechał ale znowu pokierowaliśmy się zasadą, że szkoda energii bo ta przyda się nam jeszcze na wcale niekrótkiej trasie, jaką planowaliśmy przejechać. Po tym krótkim podejściu można było już wesoło popedałować na samą Czantorię.

Chwila postoju pod wieżą widokową, na którą postanowiliśmy tym razem czasu nie marnować, po którym szlakiem granicznym puściliśmy się w dół po czymś, co bardziej przypominało kamieniołom niż szlak. Trzeba przyznać, że zjazd był pierwszorzędny. W pewnym momencie nawet musiałem się zatrzymać i objechać jedno z "rumowisk", gdyż stwierdziłem, że nie warto ryzykować bliskiego spotkania z kamieniami, które w tym miejscu było już wysoce prawdopodobne.

Gdy wreszcie pokonaliśmy ten fantastyczny zjazd droga zmieniła się nie do poznania. Z ostrych kamieni wszelakiej maści i wielkości, korzeni i stromych uskoków szlak przeistoczył się w leśną drogę, łagodną, dość równą i niemalże bez kamieni. W taki sposób minęliśmy Soszów i dotarliśmy do podnóża Stożka. Jak sama nazwa wskazuje było się na co wdrapać.

Początkowo stromy ale przejezdny podjazd przeistoczył się w najeżona korzeniami i bardzo stromą ścieżkę. Tutaj już można co najwyżej pokusić się o zjazd. Nam zostało jedynie prowadzenie rowerów, krótkie, ale jednak. Po kilkudziesięciu metrach dotarliśmy do drogi prowadzącej do schroniska na Stożku. Trudno było odmówić sobie pokonania jej w siodełku bo, jakkolwiek stroma, jest kompletnie przejezdna dla jednośladów.

W schronisku na Stożku krótka przerwa na kawę i kawałek ciasta (ceny mają chyba z Jowisza a obsługa uśmiechem nie grzeszy). Kilkuminutowy odpoczynek i dalej w drogę w kierunku Kiczor. Te mieliśmy ominąć niebieskim szlakiem, ale że odejście niebieskiego jest jakoś zakamuflowane w zaroślach oczywiście go minęliśmy.

Żalu nie było, ponieważ od Stożka na Kiczory i dalej do niemalże samej Kubalonki zjazd jest wprost epicki. Korzenie, kamienie, wąskie przejazdy, omijanie bokami błotnistych kałuż, skałki, powalone pnie, doły, rowy i podmokłe łąki to esencja tego co pokonaliśmy pomiędzy Stożkiem a Kubalonką. Dotychczas znałem tą trasę z zimowych klimatów i walki na biegówkach z nieprzetartym szlakiem. Letnie (lub też wiosenne) doświadczenie to coś kompletnie odmiennego.

Kubalonka to właściwie ośrodek narciarstwa biegowego. Bez śniegu, przy pięknej pogodzie, mogła posłużyć jedynie jako punkt przystankowy na chwilę odpoczynku i zastanowienie się co dalej. Zgodnie uznaliśmy, że aby atakować Baranią Górę jest już zbyt późno. Finalna decyzja to zjazd do Wisły Malinki przez Stecówkę.

Koniec terenowej jazdy na dzisiaj. Stąd już tylko asfalt. Oczywiście nie umknął mojej uwadze fakt ustawienia przez jakiegoś skończonego, zbaraniałego do reszty, idiotę znaku "Zakaz wjazdu rowerów" na skrzyżowaniu drogi na Stecówkę i asfaltu prowadzącego na trawers Baraniej Góry, który to jest dosłownie autostradą mogącą niemalże wszędzie zmieścić 2 autobusy obok siebie. Po raz kolejny przyznaję godło "To jest Polska". Choć w sumie... może i mają rację, przecież rower śmierdzi, kopci, straszy zwierzynę i turystów w promieniu 10km, robi masę huku, zostawia po sobie koleiny głębokie na ponad pół metra, zagraża drzewom, krzewom, kwiatom i motylkom w stopniu wręcz nieopisanym. Po przejechaniu jednego rowerzysty zostaje goła, spękana ziemia i ogólnie ksiezycowy krajobraz. A tu proszę, władza porządek zrobiła: ZAKAZ WJAZDU! Tylko ekologiczne traktory, samochody i ciężarówki! Brawo! Pomysłodawcy życzymy bliskiego spotkania z przydrożnym drzewem przy nie mniej niż 120km/h. Choć wątpię, czy mu to rozum przywróci.

W tym zwątpieniu popedałowaliśmy w dół do jeziora i dalej w kierunku Malinki. Tutaj się pożegnaliśmy. Krzeszu pojechał w dół do Ustronia i dalej do Cieszyna. Ja natomiast w prawo w kierunku przełęczy Salmopolskiej. Nie ujechałem jednak daleko zanim zacząłem żałować swojej decyzji. Żal objawił się jęzorem ciągniętym około trzech metrów za rowerem. Jednakże nie dałem za wygraną, zapuściłem równomierne 260W, wgryzłem się mocniej w kierownicę i walecznie wspinałem się do góry. Biały Krzyż przywitał mnie ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Zrobiło się już dość zimno, więc pośpiesznie pokręciłem w dół w dół do Szczyrku. Stąd cudownym sposobem cały i zdrowy dojechałem do Bielska, gdzie wdrapawszy się z rowerem po schodach do mieszkania dosłownie wyciągnąłem kopyta... eee... to znaczy SPDy :) Co za dzień.

Ci co nie byli niech szykują tępe żyletki. To jedyne co Wam pozostało! Ha!

A mnie:
Energy level critical.
Bad command or file name...
Error reading drive C:
Abort Retry Fail?
A
_



Kategoria mtb, "the best of"

Dane wyjazdu:
ODO : 120.00km, TN: 3.00km
CLK: 05:46h, AVS: 20.81km/h
Max: 54.00km/h, Temp: 2.0°C
HRmax: 164 ( 84%) Avg: 114 ( 58%)
Climb: 1520m, CAL: 4470kcal

Beskid Śląski Tour 2011

Niedziela, 27 marca 2011 · dodano: 27.03.2011 | Komentarze 0


Jak to często bywa w słoneczne niedziele, tak i w tą spotykamy się na lotnisku w bielskich Aleksandrowicach. Godzina 10:00. Grzesiek już czeka. Pozostałych póki co nie ma. Po chwili pojawia się Konrad... i to chyba na tyle. Reszta, ponieważ to "leszcze", nie dojechała, zaspała, zapomniała o zmianie czasu lub znalazła inną wymówkę aby kisnąć w fotelu oglądając F1 - bez Kubicy - bezsens, ich strata. Najpierw atakujemy Jaworze, potem Brenną i po krótkim postoju przed sklepem w Górkach Wielkich zdobywamy Ustroń. Stamtąd do Cisownicy (drogą na Cieszyn) i dalej w kierunku Dzięgielowa i Trinca. Z daleka Czechy witają nas białym dymem z kominów trineckiej huty. Po dość długiej wspinaczce spory kawałek zjazdu pozwala odpocząć i ruszyć dalej w kierunku Jablunkova i z powrotem do Polandii. Niestety nikt w międzyczasie nie chciał tejże zamienić za coś lepszego/normalnego. Przekraczamy granicę w Bukowcu i atakujemy pierwszy poważniejszy podjazd na naszej trasie. Niby to tylko 12% ale mamy już za sobą 62km bynajmniej niepłaskiej trasy i do tego pokonanej na góralach z terenowymi oponami. Jazda po szosie na kapciach 2,2" ważących 680g+230g dętka może dać się we znaki.



Kolejny postój na uzupełnienie zakupów robimy przy nowopowstałym rondzie, które zastąpiło beznadziejne skrzyżowanie z drogą Istebna-Jaworzynka. Teraz czeka nas prawdziwy zaszczyt minięcia po prawej wioski Małysze (w nawiązaniu do wczorajszego benefisu Adama Małysza głośny wiwat). Potem już mozolna wspinaczka do Koniakowa i wreszcie wdrapujemy się na Ochodzitą. Nie żeby obok nie było szlaku rowerowego omijającego ten dobijający podjazd ale w końcu widoki są ważniejsze niż kolejne kilkaset kilokalorii. Teraz już tylko zjazd do Milówki (Golców nie widzieliśmy) przez Szare (bokiem - a co!) skąd dalej do Węgierskiej Górki. Na żywca, perfidnie olaliśmy Żywca (i Żywiec), w końcu prowadzimy pojazdy mechaniczne, i skręciliśmy do Radziechowego. Manewr bardziej ratujący życie, niż mający cokolwiek wspólnego z "wychowanie w trzeźwości" bo jazda przelotówką przez Żywiec do przyjemnych, zdrowych i bezpiecznych nie należy. Jak wtajemniczeni wiedzą kierowcy z rej. SZY mogą śmiało rywalizować z posiadaczami "blach" KNS i tylko nieznacznie ustępują głupocie tym z KLI (nie umniejszając dobrym kierowcom, bo przecież nawet tam są wyjątki). Ale dość o polskich drogach i lokalnych rajdowcach bo na jedno i drugie szkoda słów. Za to nie szkoda było nam wdrapać się na kilka górek i dojechać do Lipowej. Boczne drogi, mały ruch i ładne widoki. Oto co mieliśmy przed sobą aż do samego Szczyrku. Stąd już niestety główną, ruchliwą drogą do Bystrej i Bielska, gdzie większość trasy przejechaliśmy "ścieżką rowerową" wyjątkowo nie będącą pod okupacją pieszych i ich piesków. Jednak jak zawsze jakiś burak się trafi i tenże został potraktowany "z bara" z prędkością 30km/h. Ot, dla zasady, taki to pewnie nawet za głupi, żeby zrozumieć o co chodziło, skoro nie rozumie czerwono-białych linii i znaków wymalowanych co 10m informujących o tym, że debil jeden lezie po ŚCIEŻCE dla ROWERÓW a nie chodniku znajdującym się 1m w lewo... Znowu szkoda gadać... Nie gadając więcej jedziemy do Gemini skąd rozjeżdżamy się do domów dogorywać po ponad 120km katowania góralem po szosie!

Kategoria mtb, "the best of"

Dane wyjazdu:
ODO : 110.00km, TN: 27.00km
CLK: 09:00h, AVS: 12.22km/h
Max: 53.00km/h, Temp: 26.0°C
HRmax: (%) Avg: (%)
Climb: 1123m, CAL: 4456kcal

Beskid Mały i Średni dzień 2

Niedziela, 22 sierpnia 2010 · dodano: 22.08.2010 | Komentarze 0


Kategoria mtb, "the best of"